Wola zmarłych

Announcements
|
01 marca 2023
Laura Michet

„Z okazji premiery Ruined King na PS5 i Xbox Series S|X, udostępniamy historię rozszerzającą wydarzenia z Ruined King i kontynuującą niektóre wątki, których nie udało nam się dodać do gry ze względu na ograniczenia czasowe. Mamy nadzieję, że lektura będzie dla was przyjemna. Dziękujemy za ciągłe wsparcie”.

Na długo zanim została Zwiastunką Prawdy dla swojego ludu, Illaoi była akolitką w buhrujskiej świątyni na wybrzeżu. Każdego poranka schodziła na brzeg morza, aby ćwiczyć w słońcu. Próbowała wtedy skupiać swoje myśli na zasadach, które tak bliskie były sercom jej nauczycieli. Dyscyplina. Ruch. Siła.

Pewnego ranka, gdy ćwiczyła samotnie na plaży, poziom wody opadł nisko — niżej niż podczas odpływu. Obserwatorzy z wież zaklinaczy węży zaczęli bić w dzwony na alarm. Wszyscy wskazywali w stronę horyzontu.

Majaczyła tam Wielka Fala. Wzburzona woda pędziła w stronę brzegu z siłą zdolną do miażdżenia kości i wyrzucania pływaków na pastwę otwartego morza.

Chwilę po tym, jak rozbrzmiały alarmy, strach sparaliżował umysł Illaoi. Momentalnie opuściły ją wszelkie nauki jej nauczycieli. „Czy mam czas, żeby uciec?”, zaczęła się zastanawiać. „Powinnam tu po prostu stać?”

Skierowała wzrok w stronę fali, a chwilę potem w dół, na linię wody. U swoich stóp spostrzegła mrowie różowych krabów. Fala zassała wodę w głąb bezkresu morza, pozostawiając kraby znieruchomiałe na mokrych kamieniach, sparaliżowane blaskiem słońca, zaskoczeniem i niezdecydowaniem.

Te drobne istoty były zbyt małe, żeby zrozumieć odczuwany strach. Krab nie mógł nic zrobić, aby uniknąć takiej fali.

Ale Illaoi mogła. Otrząsnęła się i pędem ruszyła do bram świątyni. Dotarła do nich zaledwie chwilę przed tym, jak kapłanki je zatrzasnęły. Zaraz potem Illaoi usadowiła się na gzymsie świątyni i przyglądała się, jak fala uderza o brzeg. Myślała wtedy o tym, jak stała w miejscu, sparaliżowana i przestraszona.

„Mogłam umrzeć”, stwierdziła w duchu. Było to najbliższe otarcie się o śmierć, jakiego doświadczyła w swoim szesnastoletnim życiu.

— Więcej tak nie postąpię — powiedziała swoim nauczycielom. Nagakabourossa, Matka Węży, darzyła miłością tych, którzy rozwijali się i zmieniali. Nie miała jednak najmniejszego współczucia dla tych, którzy niezmiennie pozostawali w miejscu, gdy uderzała o nich fala.




Ostatnimi czasy coś w ulicach Bilgewater przypominało Illaoi o tych przerażonych krabach.

Było samo południe. Słońce wznosiło się wysoko na niebie i mocno przygrzewało. Zwykle ulice miasta byłyby pełne marynarzy świętujących spędzaną na lądzie przepustkę czy łowców morskich potworów wydających swoje ciężko zarobione pieniądze. Tego dnia jednak ulice wypełniali ludzie, którzy ze spuszczonymi głowami i bez żadnego słowa w pośpiechu załatwiali swoje sprawy.

Bilgewater znajdowało się na skraju wojny domowej. Nie była to jednak bitwa między świeżymi, chętnymi do działania wolami. Sarah Fortune i Gangplank wciąż bawili się w tę samą, cholerną wojenkę, którą już toczyli. Tę samą wojenkę, którą rozpętaliby kolejną setkę razy, gdyby tylko mogli. Gangplank chciał swojego tronu z powrotem. Sarah chciała jego truchła. Miasto cuchnęło stagnacją, która czaiła się w ich sercach. Każde z nich wierzyło, że zwycięstwo odda im to, co stracili. Być może szacunek. Sprawiedliwość za zmarłych dawno temu. Wierzyli, że zyskają coś, co ukoi ból przegranej i porażki.

„Byłoby o wiele łatwiej, gdyby żadne z nich mnie nie obchodziło”, pomyślała Illaoi. Sarah była jednak jej najbliższą przyjaciółką, a Gangplank — jej byłym kochankiem. Historia nie znała dotąd dwójki tak skrupulatnie więzionych przez swoją przeszłość ludzi, którzy z tak ogromną chęcią marnowali swój potencjał.

Illaoi skierowała wzrok w stronę szkatuły, którą trzymała pod pachą.

— I ty też jesteś winien — mruknęła.

Szkatuła zaczęła wrzeszczeć na nią w odpowiedzi.

Krzyki te były ciche i tak nikłe, że trudno byłoby je usłyszeć bez wytężania słuchu. Za każdym razem, gdy Illaoi jednak skupiała się na nich, przepełniona nienawiścią obecność zaczynała szarpać odległymi zakątkami jej umysłu.

Zamknięty w szkatule jegomość — krzykacz, który dniami i nocami obrzucał Illaoi okropnymi, ledwo słyszalnymi przekleństwami — był za wszystko odpowiedzialny.

To on zasiał cień w duszy Sarah.

W tym właśnie momencie kilkoro członków załogi Sarah wyłoniło się zza rogu. Kordelasy i pistolety zwisały z każdego okalającego ich pasa, a każdą pięść zdobił mosiężny kastet. Wszyscy umazani byli krwią, potem i prochem. Walka musiała być zaciekła.

Między nimi szła oczywiście sama Sarah Fortune. Wyglądała na wykończoną. Prawy rękaw jej eleganckiego kapitańskiego płaszcza splamiony był krwią. Zdawała się nieco przygarbiona, a jej kapelusz przechylony był w dół, zupełnie jak gdyby lał się na nią lodowaty deszcz, który tylko ona odczuwała.

— Hej, Illaoi — zawołała Sarah. Jej głos był beznamiętny, lecz silny i wyraźny. — Kończmy to już.

— W porządku z tobą? — zapytała Illaoi. — Wyglądasz tragicznie.

— Od tygodnia ganiam Gangplanka. — Sarah wskazała na zawodzącą cicho szkatułę. — A do tego to się jeszcze wala na tej wyspie. No już, skończmy to w końcu.

Skierowali się w stronę pobliskiego sklepu handlarza artefaktów. Załoga Sarah pozostała na zewnątrz, stojąc na straży z pistoletami w dłoniach, natomiast Illaoi poprowadziła swoją przyjaciółkę do środka.

Kiedy tylko weszły, w oku właściciela sklepu zalśniło szkło powiększające.

— Illaoi! — zawołał mężczyzna. — Ile to już czasu!

Jorden Irux był cherlawym jegomościem z kolanami i łokciami powyginanymi we wszystkie możliwe strony. Był przy tym jedynym w mieście handlarzem artefaktów, w którego żyłach płynęła krew zarówno paylangi, jak i Buhru. Illaoi często przychodziła prosić go o pomoc w identyfikacji artefaktów, których ona sama nie potrafiła rozpoznać.

— Mam dla ciebie zagadkę, Jordenie. — Illaoi ciężko postawiła szkatułę na blacie.

— I to nawet dwie — odpowiedział Jorden, rzucając spojrzenie na Sarah. — Sama kapitan Fortune w moim skromnym sklepiku!

— Bez żadnych takich — warknęła Sarah. — Miejmy to już za sobą.

W chwili, gdy Illaoi otworzyła zamek szkatuły swoim kluczem, Sarah się wzdrygnęła. Przyprawiające o mdłości światło zdawało się wręcz wypalać na ścianie ostrą, turkusową smugę.

We wnętrzu szkatuły znajdował się amulet — trzy zakrzywione kamienie wyciosane w buhrujskim stylu, które w całość łączył cienki, owijający się wokół nich drut. Kamienie lśniły jasno światłem uwięzionej w ich wnętrzu duszy.

— Och, niezbyt to przyjemne. — Jorden również słyszał krzyki. — Na boginię, to nie może być…?

— Viego z Camavoru — przytaknęła Illaoi.

Minął zaledwie tydzień, odkąd ten przepełniony furią cień pradawnego króla próbował zmienić Bilgewater w dymiącą dziurę. Teraz całe miasto znało jego imię i wiedziało, żeby przeklinać wszelką pamięć o nim. Jeśli wydostanie się z tego amuletu, dopuści się tego wszystkiego po raz kolejny.

— To tylko chwilowe rozwiązanie — powiedziała Sarah, po czym wydała z siebie krótki, gorzki śmiech. — Nie mogliśmy wymyślić, jak ukatrupić go na dobre. Nie sposób zgadnąć, co zrobi, jeśli się z tego wydostanie.

Illaoi kiwnęła głową.

— Nasi historycy twierdzą, że te kamienie wykonano z wężowego bursztynu… ale nie wiemy, czy strzaskanie ich uwolni ducha, czy go zabije.

Łzy Bogini? Nie dziwię się — odpowiedział Jorden, korzystając z buhrujskiego terminu na wężowy bursztyn. — Są tak rzadkie, że tylko głupiec próbowałby je rozbić. — Nachylił się bliżej i poprawił swoje szkło powiększające. — Ukształtował je rzemieślnik Buhru. Stylu naszego ludu nie da się pomylić z żadnym innym. Ale tutaj, z tyłu, jest jakieś oznaczenie… Skąd to pochodzi?

Illaoi się roześmiała.

— Tak właściwie z Wysp Cienia. Nasz lud poszerzał tam swoją wiedzę razem z tamtejszymi uczonymi, jeszcze zanim wyspy zostały przemienione. Jeśli Viego ucieknie, też będzie próbował przemienić Bilgewater w spaczone cmentarzysko.

— Pozwólcie, że czegoś poszukam. — Jorden zeskoczył ze stołka i biegiem puścił się na tyły sklepu.

Minęła niespełna sekunda drażniącej ciszy… po której Sarah odwróciła się do Illaoi.

— Wiem, co masz zamiar powiedzieć — stwierdziła zaciętym tonem. — Więc tego nie mów.

— Nie miałam zamiaru niczego mówić. — Po ich ostatniej kłótni nie było już sensu wpajać Sarah prawdy, której ona i tak nie zamierzała słuchać. — Nie miałam zamiaru zaczynać rozmowy o twoim daremnym polowaniu na Gangplanka ani o tym, jaki ma wpływ na miasto. Miałam zamiar najzwyczajniej w świecie postać tutaj w niezręcznej ciszy.

Sarah spojrzała na nią gniewnie.

— Mam okropny tydzień. Nie pogarszaj mi go jeszcze bardziej.

Między nimi zapadła cisza, kiedy Jorden z hukiem wpadł z powrotem do pomieszczenia. Niósł ze sobą zwój zapisany dziwnym pismem, którego Illaoi nie rozpoznawała. Była też na nim narysowana… wieża?

— Patrzcie. — Jorden wskazał na symbol, który był identyczny z tym widocznym z tyłu amuletu. — To znak jego twórców. Bractwa Zmierzchu.

— Brzmi ponuro — skwitowała Sarah. — W życiu o nich nie słyszałam.

— Zakon religijny z Błogosławionych Wysp. Wymarli dawno temu.

— Cholera. — Sarah pokręciła głową. — Więc nic nam po tym.

Jordenowi nagle wpadło coś do głowy.

— Czekajcie, zapomniałem. Jest jeden szalony pustelnik, który twierdzi, że ich reprezentuje. Ale… wiecie, jacy są ludzie, którzy spędzają za dużo czasu po tamtej stronie.

Wypaczone duchy szczęśliwych ludów, które niegdyś nazywały Błogosławione Wyspy domem, nie były najlepszymi sąsiadami. Tysiąc lat błąkania się wśród cieni Czarnej Mgły zmieniło większość z nich w bestie — upiory, zjawy i Istoty Mgły wykrzywione w niekończących się, odrażających odbiciach śmiertelnej słabości. Każda żywa osoba, która wybiera życie wśród tych cieni dawnego życia, musi być nadzwyczaj silna i bardzo dziwna. Niektórzy ze śmiertelników, którzy osiedlili się na Wyspach, czcili śmierć i zarazę. I pająki, z jakiegoś powodu.

Illaoi nie spotkała jeszcze jednak żadnego mieszkańca Wysp Cienia, którego nie byłaby w stanie zmiażdżyć pod posążkiem swojej bogini niczym zwykłej rozgwiazdy.

— Takie istoty nie budzą we mnie lęku — powiedziała. — Nie tak dawno temu zabiliśmy Thresha, największego potwora z Wysp. W porównaniu z nim rozmowa z tym pustelnikiem będzie prostym zadaniem. Może coś wiedzieć o tym amulecie.

Zapłaciły Jordenowi i wyszły z powrotem na ulicę.

— Nie spodziewałam się, że to cię odeśle z powrotem na Wyspy Cienia — mruknęła Sarah. Wyglądała na skruszoną.

Illaoi przytaknęła. Zanim uwięzili Viego wewnątrz amuletu, musieli wytropić go i walczyć z nim na Wyspach. Rozbijanie obozów w zawalonych ruinach i dzielenie się posiłkiem wokół ogniska przynosiło radość w towarzystwie przyjaciół… lecz tak szybki powrót, i to w samotności, przyniesie jedynie melancholię.

— Będzie ci potrzebna łódź. Jest jeden kapitan, który ma u mnie dług. Nazywa się Matteo Ruven. Zna bezpieczne szlaki na Wyspy Cienia. Ale nie mów mu ani słowa o amulecie.

— W tym mieście nie zostało wielu, którym możemy zaufać — zgodziła się Illaoi.

Twarz Sarah momentalnie przybrała odcień czerwieni, a jej brwi się zmarszczyły.

„Ach, źle się wysłowiłam”, zdała sobie sprawę Illaoi. „Ona nie może zaufać mi, bo nie zamierzam walczyć w jej niebaczącej na nic wojnie z Gangplankiem”.

— Wiem, że wciąż jesteś na mnie wściekła — powiedziała Illaoi. Miała problem ze znajdowaniem nowych sposobów na wypowiedzenie tych samych rzeczy, o których Sarah nie chciała słuchać. — Ale moja przyjaźń wiąże się z… z wyzwaniem. Ze zmianą.

— Słyszę wszystko, co mówi król w tym amulecie — wymamrotała w końcu Sarah. — Mówiłam ci o tym? O każdej porze dnia i nocy. Mówi o… mojej matce. — Jej głos załamał się, a twarz wykrzywiła się w grymasie. — Słyszę szepty tego pudła na drugim końcu miasta.

O bogini. To prawdziwy ciężar.

Illaoi objęła swoją przyjaciółkę. Ogarnęła ją nagła potrzeba postąpienia w ten sposób, więc zrobiła to, nie zastanawiając się nad tym, co może pomyśleć Sarah.

W pierwszej chwili Sarah powstrzymywała się, ale w kolejnym momencie odwzajemniła uścisk. W kącikach jej oczu zaczęły zbierać się łzy.

— Ech — westchnęła. — Dobrze już. W porządku.

— Jesteś przeznaczona do czegoś więcej niż to — odezwała się Illaoi. — Jesteś przeznaczona do o wiele lepszych rzeczy. — Wierzyła w to. Nigdy nie uwierzyłaby w nic innego. Nieważne było jednak, ile razy by to powiedziała, Sarah nigdy nie rozumiała.

— Przeznaczona do lepszych rzeczy? — Sarah otarła dłonią łzę z oka. — Powiedz to Gangplankowi.




Sarah musiała mieć potężnego haka na kapitana Ruvena, bo mężczyzna stawał na rzęsach, żeby jego statek — Szkolony Szczur — był gotowy do wypłynięcia w morze już następnego dnia.

Gdy Illaoi przybyła, okręt pełen był marynarzy, którzy w pośpiechu starali się go przygotować na wyprawę. Ruven wykrzykiwał rozkazy z mostka. Był to starszy, smukły mężczyzna z guzowatymi łokciami, którego głowę okalała aureola napuszonych, zmierzwionych wiatrem rudych włosów.

„Mogłabym go złamać wpół”, pomyślała Illaoi. To właśnie były jej dwie kategorie ludzi — ci, których mogła złamać wpół, i ci, których nie mogła. Dzięki takiemu podziałowi o wiele łatwiej było poruszać się w świecie.

Mężczyzna pomachał do niej, gestem wskazując, żeby podeszła na mostek.

— Ja cię znam — zawołał. — Ty jesteś tą królową Buhru.

— Absolutnie nie — odpowiedziała Illaoi. — Jestem Zwiastunką Prawdy. Kapłanką.

„To będzie jeden z tych irytujących”, stwierdziła w myślach.

— No i dobra. — Ruven wzruszył ramionami. — Łajba jest dziś w opłakanym stanie. Ale takie usługi się dostaje, jak mi się daje ledwie dwanaście godzin na przygotowania.— Rzucił Illaoi rozbrajający, szczerbaty uśmiech i wyciągnął do niej dłoń na powitanie. — Czeka na ciebie pusta kajuta pod pokładem.

— Wypłyniemy dziś? — zapytała Illaoi.

— Lepiej żeby. Inaczej Sarah Fortune będzie łaskawa wykonać na mnie jedną z tych swoich uroczych egzekucji w jakimś rowie w dokach.

Przejścia na statku były tak ciasne, że Illaoi ledwie zdołała zmieścić swój posążek na schodach prowadzących pod pokład. Średnica ogromnej kuli wykonanej z hartowanego morzem metalu była większa niż muskularne ramiona kapłanki. Pod pokładem sufit znajdował się zbyt nisko, żeby mogła swobodnie przenieść posążek na plecach, a korytarze były zbyt wąskie, żeby mogła nieść go u boku. Illaoi musiała ułożyć go na swoich biodrach i przeciskać się między armatami na czworaka.

— Przepraszam — wymamrotała, kiedy próbowała się przedostać przez grupę marynarzy trzymających szmaty i wiadra. Słyszała, jak przeklinają cicho, kiedy udało się jej przejść. Doświadczenia Illaoi wskazywały na to, że marynarze najczęściej byli pełni ruchu, chętni do wszystkiego, zawsze i wszędzie. To był jej ulubiony typ paylangi. Ta załoga wydawała się jednak posępna. Ich kruchy strach wypełniał statek równie doszczętnie, co odór morskiej soli i przegniłych lin.

Drażliwość Bilgewater nie oszczędziła też tego zakątka.

Gdy statek podniósł kotwicę i wypłynął gnany wiatrem, Illaoi wyszła z powrotem na wietrzny mostek, aby znów porozmawiać z Ruvenem. Postrzępiona linia miejskich dachów niebawem zniknęła za horyzontem, ustępując miejsca uderzającym o statek falom i chmurom szybujących nad nimi ptaków.

— Bilgewater w tyle i wszystkie problemy zapomniane. — Ruven się zaśmiał.

— Bilgewater przeraża cię bardziej niż Wyspy Cienia? — Sama myśl wywołała uśmiech na twarzy Illaoi. — Nastrój tu jest wstrętny, przyznaję. Ale na Wyspach Cienia jest gorzej.

— Ej, żaden z tych tam duchów nie ma nic do mnie osobiście — odpowiedział Ruven. — Za to nasza nieustraszona królowa… No. Tak między nami, ja i tak mam szczęście, że jeszcze żyję.

Illaoi uniosła brew.

— Co takiego zrobiłeś?

Ruven wydał z siebie nerwowy śmiech, który można by pomylić z kaszlem.

— Wiszę jej. Mamy umowę. Ja cię wiozę tam i z powrotem, a wszystkie moje długi idą w niepamięć.

Wysyłanie kogoś na Wyspy Cienia wydawało się kiepskim sposobem na odzyskanie długu. Szanse, że twojego dłużnika dorwie jakiś upiór albo ukąsi pająk, są odrobinę zbyt wysokie.

— Musisz być jej winien bardzo wiele.

— O tak. Próbowałem ją wysadzić.

— Co?!

— Słuchaj no, nie pracowałem dla Gangplanka. — Ruven otarł twarz dłoniami. — Nie podobały mi się tylko nowe opłaty od łupów. Zawarłem parę nowych znajomości… To był ich pomysł.

To nie były słowa człowieka, który stawał dzielnie twarzą w twarz ze swoim przeznaczeniem czy brał odpowiedzialność za swoje wybory. Ruven wydawał się osobą, którą poniewierały kaprysy innych.

— Kapitan Fortune nie obchodzą takie wymówki — powiedziała Illaoi. — W tych czasach rozwiązuje problemy twojego pokroju pistoletem.

— Tak. — Ruven ściszył głos. — Załoga jest… niezadowolona. Potraciliśmy przez to kontrakty. Poszedłem więc do Fortune i mówię jej: „Jestem przydatny! Zrób ze mnie użytek. Mój tatko i ja byliśmy nawigatorami do wynajęcia na Wyspy Cienia, dawno temu. Znam szlaki, których nikt inny nie zna”.

— Bycie wykorzystywanym przez innych nie jest wolnością dla duszy — stwierdziła Illaoi.

— Jak dla mnie, to lepsze niż egzekucja! Słuchaj, ty się przyjaźnisz z Fortune, nie? — zapytał mężczyzna. — Bycie jej wrogiem jest wyczerpujące. Może i jestem przygnębiającym, starym facetem, ale ciągle jeszcze mogę się nauczyć nowych sztuczek.

Illaoi zmierzyła go wzrokiem. „Mało prawdopodobne”, przeszło jej przez myśl.

— Twoim życiem dyktuje stagnacja — powiedziała. — Wolność, której szukasz, nie jest możliwa bez ruchu. Potrzebna ci porada duchowa, a nie… pomoc w nauce pogaduszek.

Ruven się roześmiał.

— Znaczy się, to też przyjmę.

Illaoi westchnęła. Nawet najbardziej zastali ludzie mogą kryć w sobie głębokie prądy, wśród których dusza wciąż porusza się i zmienia. Każdy zasługuje na szansę, aby udowodnić swoją wartość.

Illaoi wiedziała też: jeśli ten mężczyzna będzie w stanie się zmienić, tym bardziej będzie mogła to zrobić Sarah.

— W sumie możemy porozmawiać — odpowiedziała. — Jeśli będziemy mieć czas w trakcie podróży.




Ruven uwielbiał rozmawiać.

Opowiedział Illaoi o swoim ojcu — nawigatorze do wynajęcia, który nieustannie czaił się w najbardziej zatłoczonych pubach Bilgewater, „naciągając kapitanów na darmowe napitki i szukając zleceń”. Nie było go przy Ruvenie, kiedy ten potrzebował go najbardziej, ale mężczyzna przekonywał, że budował w tym czasie swoją spuściznę — kreślił mapę szlaku prowadzącego na Wyspy Cienia.

— Zobaczysz, jak tam dopłyniemy. To niesamowite. Jedyne bezpieczne zejście na całym archipelagu. W życiu nie widziałem tam na plaży żadnego upiora.

— Imponujące. Jak dowiedziałeś się o tym miejscu? Pokazał ci je ojciec?

Ruven wybuchł śmiechem.

— A gdzie tam! On tylko dawał mi mapy, wpychał na sypiącą się łajbę i kazał płynąć samemu. Sam jeden wśród Czarnej Mgły, a on siedział radośnie i bezpiecznie na statku!

— To ogromny wysiłek — stwierdziła Illaoi. — Człowiek, który jest w stanie sam nauczyć się szlaku na Wyspy Cienia, z pewnością potrafi wziąć życie w swoje ręce.

„On jest jak Sarah”, pomyślała. „Jest w nim wielkość. Musi ją tylko znaleźć”.

Podczas ostatnich dni podróży coraz mniej można było polegać na świetle dnia. Każdego popołudnia słońce przysłaniał wczesny „wieczór”, który tłumił jego światło zmęczoną szarością. To była Czarna Mgła — a przynajmniej jej postrzępione granice. Obserwatorzy stawali się coraz bardziej spięci. Osłona Mgły pozwalała przecież na bezpieczne przejście wszelkiego rodzaju wściekłym upiorom.

Illaoi zawsze znajdowała najwięcej osób do nawrócenia na swoją wiarę wśród marynarzy, którzy odwiedzili Wyspy Cienia. Gdy słyszeli, jak głosiła słowo sprzeciwiające się stagnacji, doskonale wiedzieli, o czym mówiła. O wybrzeżach pokrytych czarnym piaskiem. O przegniłych, powykręcanych drzewach bez liści. O posągach ze śliskiego, ciemnego kamienia, wilgotnych od rozbryzgujących się morskich fal i zakopanych pod zwałami pradawnych iłów.

Podczas gdy na horyzoncie majaczyły nawiedzone wyspy, Ruven nieustannie i obscenicznie wręcz żartował ze wszystkiego, ganiąc marynarzy za ich posępne miny. Buhru nazywali takich jak on unikającymi fal. Termin ten oznaczał osoby, które lawirowały po plaży w przód i w tył, próbując nie zamoczyć palców u stóp dzięki swoim niepoważnym i wystraszonym ruchom; robiły wiele drobnych kroków, aby nie musieć wykonać jednego dużego.

Kiedy jednak Wyspy były już na tyle blisko, aby dało się rozpoznać ruiny wież wznoszące się na szczytach wzgórz, Ruven przekuł swoją chaotyczną energię w działanie. Zniknął w swojej kajucie, aby po chwili wrócić, dzierżąc w dłoni wiązkę papierów zapełnionych niechlujnymi notatkami i wykresami. W momencie, gdy zastąpił nawigatora za sterem statku, wyglądał, jakby miał zaraz zwymiotować.

— Czas, żebym udowodnił, ile jestem wart — powiedział do Illaoi. Odwrócił się do załogi przy linach i zawołał: — Połowa prędkości!

Statek rozpoczął przedziwny taniec w kierunku brzegu. Ruven zmagał się ze sterem, który miotał jego mizerną sylwetką przy każdym ostrzejszym ruchu. Deski statku trzeszczały, a krawędzie wyszczerbionych kamieni minęły kadłub zaledwie o długość ramienia. Illaoi rzuciła spojrzenie w kierunku skrywających nieodgadnione treści kartek. Nic dziwnego, że Sarah pozostawiła go przy życiu. Jakiejkolwiek wiedzy by nie posiadał, niemożliwe byłoby ją przetłumaczyć.

Zatrzymali się w niewielkiej, kamienistej zatoczce. Strzaskane kamienie ukrywały ją przed otwartym morzem, a strome klify zakrywały maszt i żagle od strony lądu. Rzadka bezpieczna przystań… i na szczęście położona nie tak daleko od klasztoru.

Ruven oparł się o ster, zupełnie wykończony.

— I tak oto zarabiam na utrzymanie — podsumował. — Powiedz kapitan Fortune, jaki jestem imponujący, dobra?




Około dwudziestu marynarzy — ponad połowa załogi — zeszło ze statku, aby wypełnić misję. Klasztor znajdował się kilka godzin marszu w głąb lądu. Illaoi wzięła ze sobą jedynie swój posążek, pełną menażkę i szkatułę.

— Trzymajcie się blisko — rzuciła do załogi. — Moja bogini gardzi Mgłą, więc Mgła boi się jej posążku. Nie wyrządzi nam krzywdy, jeśli będziemy poruszać się razem.

Cała ekipa wyruszyła w głąb lasu, a marynarze zajęli miejsca za Illaoi i Ruvenem. Posążek Illaoi otwierał im drogę przez Mgłę, ujawniając przedziwną architekturę i roślinność po obu stronach stworzonej ścieżki. Wszystko było zastygłe w momencie rozkładu. Zasuszone drzewa, które w swoim przedziwnym życiu wydawały się pradawne, nawet w porównaniu z cytadelami buhrujskiej stolicy, naznaczały twarze i ramiona marynarzy zadrapaniami, kiedy przedzierali się przez ich gąszcz.

Niebawem znaleźli się wśród ruin niewielkiego miasteczka. Sypiące się mury zmusiły wyprawę do ciągłego manewrowania przez zarośla. Wędrowcy zwolnili, aby gęsiego przedostać się przez wąską, wiodącą przez gęstwinę ścieżkę, która niegdyś mogła być alejką.

Wszystkie wysuszone krzewy i drzewa wyglądały identycznie.

— Ty w ogóle wiesz, gdzie idziesz? — warknął ktoś z tyłu Illaoi.

Był to drobny, żylasty mężczyzna z kędzierzawą brodą i kilkoma złotymi zębami. Kolejny bardzo szybko wpadający w furię człowiek.

— Owszem — odpowiedziała mu Illaoi. — Nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś sam wyznaczył sobie ścieżkę. Mogę cię rzucić w Mgłę w kierunku, jaki tylko sobie wybierzesz.

— Kristof? Zamknij jadaczkę — rzucił Ruven. — Albo wylądujesz w celi, jak tylko wrócimy na statek.

Z Kristofa kipiała wściekłość.

Ciebie trza było zapakować do celi po tym, co odstawiłeś z Fortune!

— Natychmiast skończcie z tym nonsensem — rozkazała Illaoi. Teraz jednak wszyscy dołączyli się do kłótni. Ich wzburzone głosy echem niosły się po lesie.

Illaoi wiedziała, że to przyciągnie wrogów. Poza wykrzykiwanymi obelgami słyszała jeszcze w tle ciche chrupanie, niczym kroki stawiane na grubym żwirze.

Gęstwina tuż przy ścieżce nieoczekiwanie poruszyła się wzburzona. Gałęzie ocierały o siebie nawzajem, wydając przy tym dźwięki przypominające ostrza przeciągane po kościach. Cierniste krzewy kształtem przywodzące na myśl pazury rozwinęły się w pełne dłonie. W każdym krzewie, w każdym drzewie kryła się twarz, uwiędła niczym oblicza nierozgrzeszonych zmarłych.

Kłótnia przerodziła się we wrzaski — wtedy właśnie zarośla nagle się zasklepiły. W okamgnieniu ścieżka przestała istnieć. Marynarze podskoczyli w przeszywającym przerażeniu. Illaoi widziała, jak jeden z nich pędem rzucił się przez las, lecz sękata gałąź prędko wgniotła go w ziemię. Drzewa zebrały się wokół niego, zagłuszając jego przepełniony paniką krzyk.

Illaoi kątem oka spostrzegła nawet plecy Ruvena, który uciekał właśnie między drzewami, gubiąc za sobą swoje papiery. „Tchórz”, pomyślała. W następnej chwili otoczyły ją upiory.

Marynarze znajdujący się najbliżej Illaoi mieli wystarczająco odwagi, aby walczyć, ale ich miecze nie były w stanie niczego zdziałać — to było zupełnie jak dźganie ciernistego krzewu. Upiory wciąż napierały naprzód pomimo gradu ciosów i same uderzały marynarzy połamanymi, drewnianymi kończynami.

Gdy jeden z upiorów rzucił się na Illaoi, ta z prawdziwą zaciekłością zamachnęła się swoim posążkiem. Jej cios trafił w cel — ciało upiora zadźwięczało niczym puste wiadro i rozpadło się na drobne fragmenty. Kiedy kolejny rzucił się na nią, Illaoi uderzyła go pięścią z taką siłą, że istota złamała się wpół niczym przegniła sztacheta w płocie.

„O bogini, jakież to satysfakcjonujące!”

Specjalnością awatarów jej bogini od zawsze była siła mięśni.

— Ochroń nas, Nagakabourosso! — zawołała Illaoi.

Uniosła swój posążek wysoko w powietrze, po czym uderzyła nim z całej siły w błoto pod nogami. Marynarze zachwiali się na nogach, lecz upiory rozpierzchły się do tyłu, odepchnięte bijącym od posążku zielonym blaskiem.

Paylangi zawsze pytali ją: „Skąd biorą się te macki?”. Ona odpowiadała im: „To nie ma znaczenia”. Bogini była wszędzie, we wszystkim, w czym zachodziły zmiany. Mogła udać się wszędzie, być czymkolwiek, ponieważ wszystko mogło ulec zmianie.

Upiór na przykład mógł zmienić się w wiele drobnych kawałeczków jednego upiora.

Z ziemi wyłoniła się ochronna ściana macek, które od razu przystąpiły do obracania upiorów w proch. Illaoi im w tym pomagała. Krzewy i drzewa zmieniały się w drzazgi. Sękate, drewniane głowy toczyły się po błotnistej ziemi niczym kule. Jeden z upiorów został nawet wyrzucony wysoko ponad gęstwinę — rozpostarty w powietrzu wyglądał niczym szybujący ptak.

Gdy z upiorów znajdujących się najbliżej ekspedycji zostały jedynie strzępy, Illaoi zarzuciła swój posążek na ramię, a macki rozpłynęły się w powietrzu. Ścieżka była niepokojąco cicha. Nie było śladu marynarzy, którzy rozpierzchli się w panice — nie było nawet słychać żadnego krzyku w oddali. Brakowało też umarłych. Być może porwały ich same wyspy, a być może zostali zakopani pod korzeniami.

— Złapcie oddech — odezwała się do grupy Illaoi. — Kto został?

Było ich tylko siedmiu. Wśród nich znajdował się Kristof.

— Nie powinniśmy poszukać kapitana? — zapytał, choć nie widać było po nim najmniejszego entuzjazmu. — Bez Ruvena nie damy rady stąd odpłynąć.

Illaoi widziała pęk map Ruvena leżący na ziemi, przemoczony przez błoto. Podniosła go i wygrzebała z niego mapę, którą sama wcześniej mu dała. Spod warstwy brudu wciąż widoczna była droga do klasztoru.

Na statku wydawał się gotowy, aby się zmienić, ale ostatecznie powrócił do swojego tchórzostwa. Był niczym więcej jak tkwiącą w stagnacji duszą, którą rzucały fale zachcianek ludzi dookoła niego. „Ja sama ratowałabym go wyłącznie po to, żeby go wykorzystać”, pomyślała. „Zupełnie jak Sarah i wszyscy inni”.

A poszukiwanie go, kiedy przy życiu pozostało jedynie siedmiu rannych i wycieńczonych marynarzy? Z pewnością skończyłoby się to ich śmiercią. Kristof i jego towarzysze nie zasługiwali na taki los. „Żywi nadal mogą się zmieniać i rozwijać”, przypomniała sama sobie. „Martwi nie mogą”.

Jej decyzja była jasna.

— Musimy ruszać naprzód — ogłosiła. — Do klasztoru. Będziemy musieli liczyć na gościnność pustelnika, który tam mieszka.




Nie minęło wiele czasu, a zarys klasztoru wyłonił się sponad Mgły. Budynek wydawał się dobrze zachowany — jego wysoka wieża wyglądała dokładnie jak ta wyryta na amulecie.

Gdy Illaoi zbliżyła się do bramy, na drogę tuż przed nią niespodziewanie wyskoczył człowiek. Był z wyglądu tak podobny do zamieszkujących wyspy bestii, że kapłanka o mały włos nie rozkwasiła go swoim posążkiem.

— Czekaj no! To ja — zaskrzeczał głosem Ruvena.

Przez chwilę cała grupa jedynie wpatrywała się w niego. Jego ciało w całości pokrywało błoto. Kurtkę miał przesiąkniętą krwią. Z włosów sterczały mu uschnięte patyki. Wyglądał co najmniej tak, jakby przeszło po nim całe stado ogromnych kamiennych krabów.

Illaoi odczuła ulgę — przynajmniej na chwilę. W kolejnym momencie cała frustracja powróciła do niej ze zdwojoną siłą.

— Postąpiłeś wyjątkowo haniebnie — warknęła na niego. — Porzuciłeś swoją załogę.

Ruven wyglądał na całkowicie zaskoczonego.

— Myślałem, że się ucieszysz na mój widok.

— Nigdy nie cieszę się, widząc człowieka porzucającego swoje obowiązki! — Illaoi nie była w stanie się powstrzymać. — Powiedziałeś mi, że chcesz się zmienić. Dziś na polu bitwy nie widziałam mężczyzny, który chce zmiany.

Ruven rzucił załodze zakłopotane spojrzenie. Kristof nie był w stanie tego zdzierżyć.

— Jak przetrwałeś we Mgle? — zażądał odpowiedzi od kapitana.

Wymuszony uśmiech skruszył warstwę zaschniętego błota na policzkach Ruvena.

— Ja… no… tego…

— Illaoi powiedziała, że uciekanie w pojedynkę to pewna śmierć.

Twarz Ruvena przybrała posępniejszy wyraz.

— Skoro musisz wiedzieć, to no… tak właściwie wziąłem ze sobą własną ochronę. Byłem bezpieczny.

Illaoi była wyraźnie zniesmaczona. „Ochronę, o której uznał, że nie będzie się dzielił. Może jakiś artefakt?”

— Później porozmawiamy o twojej hańbie — zadecydowała. — Najpierw musimy dostać się do środka.

Obróciła się i zapukała do potężnych, drewnianych wrót, a dźwięk rozniósł się po kryjącej się za nimi przestrzeni. W kolejnej chwili gdzieś ponad nimi ktoś odchrząknął i odpowiedział:

— Kto idzie?

Illaoi spojrzała w górę i zobaczyła wychylającą się przez gzyms sylwetkę o szerokich ramionach, skrywającą głowę pod kapturem.

— Jestem Illaoi, Zwiastunka Prawdy ludu Buhru — odpowiedziała donośnym głosem. — Poszukuję pustelnika, który reprezentuje Bractwo Zmierzchu. Czy możemy się tu schronić?

Mężczyzna trwał przez chwilę w ciszy.

— Wpuszczę was — powiedział w końcu głębokim głosem. — Ale nie ważcie się tknąć żadnego stworzenia, jakie znajdziecie wewnątrz.

Stworzenia? — szepnął jeden z marynarzy.

Wrota powoli, opieszale i ciężko się otworzyły. Każde ze skrzydeł było ponaddwukrotnie wyższe niż Illaoi i bez wątpienia ważyło krocie. Gdy przejście otworzyło się na szerokość wyciągniętego ramienia, kapłanka zauważyła, kto otwierał je od wewnątrz: Istoty Mgły.

Były to duchy przybierające postać przygarbionych, zmęczonych mężczyzn i kobiet o długich, ciągnących się za nimi ramionach i nienaturalnie rozpostartych ustach, które okalały rzędy kłów. W przeciwieństwie do innych tego rodzaju istot, które Illaoi już widziała, te poruszały się w biernej, posłusznej ciszy, napierając na wrota niczym pokorni słudzy.

Illaoi odruchowo cofnęła się przed nimi, zupełnie zaskoczona, jednak Istoty Mgły nie rzuciły się na nią. Stojący za nią marynarze sięgnęli natomiast po broń.

Mężczyzna zza gzymsu stanął przed nimi, ukazując się im w pełni.

— Budzą w was strach? — zapytał. — To moi towarzysze.

Illaoi nigdy przedtem nie widziała nikogo takiego jak ten mężczyzna. Był ubrany jak kapłan, lecz jego budowa przypominała głaz, a mięśnie szerokich ramion bez wątpienia znały ciężką pracę. „To nie człowiek, którego mogłabym złamać wpół”, pomyślała. W jednej dłoni dzierżył ciężki szpadel z ciemnego, solidnego metalu. Wciąż było na nim widać ślady ziemi, jak gdyby mężczyzna właśnie wrócił z wykopywania tych bestii z grobów.

Illaoi zauważyła, że jego ręce nie były ukryte pod materiałem rękawów. Ten niebieskawy kolor… to była jego odsłonięta skóra.

— Czy ty też jesteś Istotą Mgły? — zapytała. Choć Illaoi miała już kiedyś okazję sprzymierzać się z Istotami Mgły, nie sprawiało jej to radości. Stworzenia uwięzione w stagnacji śmierci często przynosiły żyjącym ból i były plugawym afrontem dla świętości życia.


Mężczyzna się uśmiechnął.

— Pytasz mnie, czy jestem żywy?

— Na tych wyspach to uzasadnione pytanie!

— Jak również bardzo osobiste. — Zamyślony wzruszył ramionami. — Jestem… opiekunem. Proszę, wejdźcie.

Dziedziniec leżący po drugiej stronie wrót zapełniony był Istotami Mgły noszącymi fragmenty drewna i kamienie, przemykającymi między rzędami nagrobków. Nie zwracały najmniejszej uwagi na gości. Choć ich paszcze były rozwarte, a oczy całkowicie puste, wydawało się, że napędza je jakaś przedziwna misja.

— To szaleństwo — wymamrotał Ruven. — On ma całą armię.

— I też musi mieć jakiegoś rodzaju ochronę — odpowiedziała Illaoi. — Spójrz. Czarna Mgła go nie atakuje.

Pustelnik usłyszał ich rozmowę.

— Nie musi. Mam Dziewicę, która mnie obserwuje.

Wskazał na szczyt wieży. Illaoi spostrzegła na niej zarys postaci, lecz ta prędko schowała się za gzyms, jak gdyby wstydziła się oczu nieznajomych.

— Dziewicę?

— Kolejna z moich… towarzyszek.

— A jak ci na imię?

— Yorick — odrzekł pustelnik. — Jestem ostatnim z Bractwa pełniącym swoją służbę.

Illaoi wpatrywała się w niego. „Nie. On nie może mówić poważnie”, zwątpiła w myślach.

— Ostatnim?

— Jestem tu, odkąd to wszystko się zaczęło — powiedział, gestem wskazując na przytłumione przez Mgłę niebo. — Jestem tu od czasów Zrujnowania.




Illaoi nigdy w życiu nie wyobrażała sobie takiego domu, w jakim żył Yorick. Puste korytarze klasztoru żyły ruchem Istot Mgły. Przechadzały się po lśniących czystością podłogach w ciszy, każda z nich skupiona na tajemniczym, sobie tylko znanym zadaniu.

Illaoi czuła na skórze dreszcze, a w ustach suchość. Nie był to strach — to był gniew. „Trzyma umarłych w niewoli. Bezduszne. Odrażające”, pojawiło się w jej głowie. Nie wypowiedziała jednak na głos swoich myśli. Ten mężczyzna wciąż mógł pomóc uratować Bilgewater.

— Mieliście problemy po drodze — zauważył Yorick. Wskazał na spiralne schody. — Nie mogę zaoferować zbyt wiele, jeśli chodzi o wygody śmiertelnego życia, ale w zbiorniku na dole znajdziecie czystą wodę. I kominek, przy którym możecie się ogrzać.

Podczas gdy inni zeszli na niższy poziom, aby się obmyć, Illaoi czekała w progu, przyglądając się Istotom Mgły na dziedzińcu pod nimi. W czasach przed podróżą, którą ona wraz z Sarah i przyjaciółmi odbyli, aby powstrzymać Viego, gdyby tylko spotkała stojącego na czele armii niespokojnych duchów mężczyznę uwięzionego w rutynie swojego życie przez tysiąc lat… zabiłaby go na miejscu. „A Nagakabourossa by mi pobłogosławiła”, dodała w myślach.

Yorick pojawił się u jej boku.

— Masz ze mną coś do omówienia — powiedział.

— Owszem — odparła, z trudem utrzymując spokój w głosie. — Ale nie przywykłam do oglądania duchów traktowanych w ten sposób.

— Nie są tu uwięzione, jeśli to cię niepokoi — odrzekł Yorick. — Szukam na tych wyspach udręczonych zmarłych. Niektórzy z nich zostają ze mną przez jakiś czas, zanim odejdą.

— A co one robią?

— Budują groby — odparł. — To ludzie z Błogosławionych Wysp. Moi pobratymcy, którzy szukają odpoczynku i spokoju. — Przez kolejną chwilę milczał, jak gdyby odmawiał modlitwę. — Możemy porozmawiać na osobności na górze, w mojej bibliotece.

Wieża zbudowana była z wielkich bloków ciemnego kamienia wygładzonych przez czas i przysmalonych przez dym pochodni. Budowla była starsza niż ruiny Helii czy krypty, które Illaoi i Sarah odwiedzały podczas poprzedniej podróży.

„Jest tu pogrzebany niczym umarły od tysiąca lat. To ucieleśnienie stagnacji”, pomyślała. A jego uprzejmość wręcz pogarszała całą tę sytuację.

Komnata na szczycie wieży wyściełana była półkami uginającymi się od ksiąg. Oświetlało ją zimne, niebieskie światło, które przedzierało się do środka przez okno. Obok drzwi wisiała para kamiennych naramienników, z których niczym peleryna sączyła się Czarna Mgła. Na jednej z wysokich półek znajdowało się kłębowisko ciemnej Mgły, które niespiesznie rozbłysnęło błękitnym światłem.

— Oto i Dziewica — powiedział Yorick. — Jest ze mną od setek lat.

— Zdaje się, że mówiłeś, że odchodzą.

— Kiedy są na to gotowe. — Dokładnie zamknął za nimi drzwi. — A jeśli ty jesteś już na to gotowa, to zechciej mi pokazać, kogo skrywasz w tej szkatule przy pasie.

Illaoi uniosła brew.

— Wyczuwasz go?

— Dziewica mówi do mnie. Powiedziała mi, czyj to duch.

Illaoi otworzyła szkatułę kluczem, który miała zawieszony na szyi. Yorick pochylił się, aby się przyjrzeć, na co światło sączące się z amuletu zatańczyło złowieszczo na jego pobrużdżonej twarzy.

— Viego z Camavoru — powiedział. Wyciągnął jedną ze swoich ogromnych, zrogowaciałych dłoni w kierunku szkatuły, lecz powstrzymał się przed jej dotknięciem. — Od czasów Zrujnowania miałem nadzieję ujrzeć coś takiego. Ale… oczekiwałem więcej.

— Czego oczekiwałeś?

— Że Mgła zniknie. Ta jednak pozostaje. Że skończy się cierpienie duchów. To trwa jednak dalej. — Jego twarz przybrała trudny do rozszyfrowania wyraz. — Być może oczekiwałem, że ja się zmienię.

Illaoi poczuła palący płomień współczucia względem Yoricka. Ona sama zastanawiała się, czy wygnanie Viego przyniesie zmianę Wyspom Cienia, czy Mgła w końcu pozwoli się rozwiać. „To jednak jest wyzwanie na siły większe niż nasze”, przypomniała sama sobie.

— Kiedy go pokonaliście, widziałem światła na niebie — odezwał się w końcu Yorick. — Jednak duchy nie zostały uwolnione, a Dziewica wciąż szeptała do moich uszu. Takim sposobem trwa moja odpowiedzialność względem nich. — Popatrzył na Illaoi z kamiennym wyrazem twarzy. — Jestem członkiem świętego zakonu, podobnie jak ty. Długie lata znoju… to właśnie nasz sposób na życie. Wytrwałość, wiara i oddanie.

Illaoi się zjeżyła.

— Nagakabourossa nie pogardza oddaniem. Pogardza stagnacją.

Yorick w odpowiedzi podszedł do okna.

— Chodź. Spójrz na to.

Za murami klasztoru, przez całe mile dzikich, zwieńczonych Mgłą wzniesień, rozciągały się tysiące grobów. Groby wyrzeźbione rękami śmiertelnych rzemieślników stały w towarzystwie surowych, ledwo trzymających się nagrobków skleconych z gruzu przez chwiejących się umarłych. Ciągnące się w nieskończoność akry mogił upstrzone były w niektórych miejscach ruchem Istot Mgły.

— Czy nie jest to największy cmentarz, jaki kiedykolwiek widziałaś? — zapytał ponuro Yorick.

Illaoi zdała sobie sprawę z tego, że istotnie, nigdy nie widziała większego cmentarza. Był wielkości co najmniej połowy Bilgewater.

W głosie Yoricka wybrzmiewały emocje, nad którymi jednak panował.

— Jeżeli jest na tych wyspach jakikolwiek czynnik odpowiedzialny za zmianę, jestem to ja. To ja otwieram ziemię i prowadzę duchy ku spoczynkowi. Świat wokół mnie się zmienia. — Odwrócił się w stronę Illaoi. — Czy tym samym nie oddaję czci twojej bogini?

Cała konstelacja wierzeń trzymała Illaoi przy elementach jej wiary. Były to proste wierzenia — jasne, miłosierne i uczłowieczające. Choć jej relacja z boginią zmieniała się na przestrzeni lat, podstawa jej wiary pozostała niezachwiana. „Życie to ruch. Żyć w pełni oznacza zmieniać się. Uleganie zmianie jest siłą”.

„Żywi mogą się zmieniać. Umarli — nie”.

Illaoi czuła w tej chwili, jak wszystkie te fundamenty drżą pod nią. „Czy zmarli mogą budować własny świat? Mogą podążać za własnymi pragnieniami? Nie. Dlaczego on tak myślał?”

Illaoi sprowadzała już ruch do stworzeń uwięzionych między życiem a śmiercią. Rozpruwacz z Krwawego Portu, Pyke, był jedną z takich istot. Ale łaska została mu podarowana przez Nagakabourossę, a bogini nie miała przecież roli w królestwie Yoricka.

— Możliwe, że umarli mogą trwać w ruchu swojego własnego rodzaju — przyznała ostatecznie. — Ale Nagakabourossa nigdy nie trzymałaby ich duchów dłużej niż to, co dostali od życia.

— Dążyłaby do ich odrodzenia?

— Tak. Najprędzej, jak to możliwe! Grzechem byłoby odmawiać im życia choćby i przez najdrobniejszą chwilę.

— To właśnie nas różni — odpowiedział Yorick. — Ty wygnałabyś duchy, nim nadejdzie ich czas.

Illaoi wiedziała, że jeśli na rozmowa będzie nadal trwać, to nigdy nie rozwiąże sprawy amuletu. Zmieniła zatem temat.

— To z całą pewnością jest duch, którego z radością wygnam. — Uniosła amulet za łańcuszek i pokazała swojemu gospodarzowi znak wyryty na jego odwrocie. — Wykonał go twój zakon, choć w buhrujskim stylu. Mieliśmy nadzieję, że będziesz w stanie nam powiedzieć, jak zniszczyć uwięzionego w nim ducha.

Yorick chwycił amulet bezpośrednio w swoją nagą dłoń. Wydawało się, że nie stwarzało to dla niego takiego problemu, jaki był to dla Sarah.

— Wydaje mi się, że pamiętam kobietę, która go wykonała — powiedział, po czym odwrócił się do zastawionych księgami półek i wyszukał wśród nich plik kruchego, szarego pergaminu. — Była buhrujską żeglarką. Widziała, jak morze odebrało życie zbyt wielu. Dołączyła więc do naszego zakonu, aby zapewnić spokój umierającym.

Pergamin zapisany był pradawnym pismem Buhru. Illaoi wystarczająco dobrze znała stare słowa. Ta rzemieślniczka pracowała nad klejnotami wykonanymi z wężowego bursztynu, co było techniką stosowaną wyłącznie wśród Buhru. Zahartowała jednak klejnoty w wysokiej temperaturze, aby wytworzyły krystaliczną powłokę zdolną do utrzymania wściekłego ducha, co było techniką pochodzącą z Błogosławionych Wysp.

— Ja nie potrafię czytać buhrujskiego — przyznał Yorick. — Czy zapisano tu coś przydatnego?

Oczy Illaoi wędrowały w dół pergaminu. Zobaczyła na nim ilustrację jakiegoś rodzaju pieca hutniczego zasilanego magią skupianą przez pryzmaty i soczewki. Była to żyroskopowa prądnica światła i płomieni. Rysunek podpisano słowami: „Duch zniszczony”.

To zdawało się wystarczająco jasne.

— Użyła maszyn twojego ludu, żeby zahartować klejnoty. W tej samej temperaturze możemy zabić uwięzionego w nich ducha.

— Mówisz o piecach? — Yorick zaśmiał się ze smutkiem. — Z bloków, z których je wykonano, zrobiłem nagrobki.

Przez chwilę oboje stali w ciszy, myśląc. Illaoi zastanawiała się, jak trzyma się Sarah. Zastanawiała się, czy przez cały dystans, jaki ich dzielił, nadal słyszy szepty amuletu.

— Jest jedno łatwo dostępne rozwiązanie — odezwał się nagle Yorick. — Mogłabyś wrzucić amulet do środka wulkanu.

Illaoi rzuciła mu spojrzenie.

— Żartujesz.

— W żadnym wypadku. Ja sam nie zapuszczałem się tak daleko od tysiąca lat, ale wulkany przynajmniej nie znikają tak szybko. — Po raz kolejny odwrócił się w stronę półek i wyszukał wśród nich mapę zwiniętą w jeden, ogromny plik. Widoczne były na niej Błogosławione Wyspy w stanie, w jakim znajdowały się przed Zrujnowaniem, wraz z oznaczonymi szlakami i miastami. — Tutaj. — Yorick wskazał na drobną kropkę w odległym zakątku mapy. — Wyspa Scardover. Pół dnia żeglugi stąd.

— I tam jest… odsłonięta lawa? — Illaoi czuła się niedorzecznie, zadając to pytanie.

— Takie rzeczy zmieniają się z czasem — odpowiedział Yorick. — Ale za moich czasów: tak, była tam.

Illaoi wpadła do głowy pewna myśl: „Skoro Pyke był w stanie dostrzec prawdę w ścieżce bogini, to ten mężczyzna z całą pewnością też jest w stanie”.

— To ciągle są twoje czasy — powiedziała. — Chodź z nami. Chciałeś zobaczyć zniszczenie tego króla. Jeśli zechcesz, sam możesz wepchnąć go wprost w ramiona śmierci!

Yorick wydał z siebie śmiech, który brzmiał jak ponure, zwierzęce kłapnięcie.

— To poza Czarną Mgłą. Wątpię, abym był w stanie wiele wam pomóc, kiedy będę poza domeną umarłych. — Gestem wskazał na Dziewicę. — Moje moce wiążą się ze zmarłymi. Do tego nie opuściłem mojego stanowiska od tysiąca lat.

— Nie będziesz mieć więc lepszej chwili, żeby spróbować! — zachęcała go Illaoi. — Zostaw to miejsce, choćby na jeden dzień. Myślę, że ci się to spodoba.

Yorick zastanawiał się przez chwilę.

— Jakże ciekawy pomysł — wymamrotał. — Robić coś dlatego, że ci się to podoba. — Wyprostował się i skrzyżował swoje ogromne ręce na klatce piersiowej. — I masz rację. Nic nie spodobałoby mi się bardziej niż zabicie Viego.




Wszyscy zgromadzili się na dziedzińcu, żeby opuścić klasztorne mury.

Ruven stał nieco oddalony od reszty grupy. Yorick pokierował swoje duchy, aby te otworzyły wrota i wypuściły gości na zewnątrz, za to Illaoi zwinęła mapy, które znalazła w lesie, i podeszła porozmawiać z kapitanem.

— Dogadałeś się jakoś ze swoją załogą? — zapytała go. — Wszyscy możecie wrócić na statek bez kłótni?

Mężczyzna unikał jej wzrokiem.

— Pewnie. Ta. Możemy iść.

— Grozili ci? Mam misję do wykonania. Nie będę znosić żadnych przeszkód ze strony twojej ani twojej załogi. — Ruven nadal na nią nie patrzył. Illaoi poczuła, jak frustracja ściska jej gardło. — Musisz mi powiedzieć, jeśli planują bunt — mruknęła do niego.

On natomiast wzruszył ramionami.

— Ja już nic nie wiem. Za grosz mnie nie obchodzi, co ze mną zrobią. To najpewniej moja ostatnia wyprawa.

Illaoi spojrzała na nawigacyjne notatki, które trzymała w ręce. „Tylko on jest w stanie zrobić z nich użytek”, pomyślała. „Trzeba go będzie przywołać do rozsądku, kiedy znajdziemy się na otwartym morzu”.

Wręczyła mu papierowe zwoje.

— Oczekuję od ciebie skupienia — powiedziała. — Oddania. Człowiek jest w stanie odmienić swoje życie, ale musi podjąć próbę.

— Dobra. — Ruven wetknął papiery w swoją pobrudzoną błotem kurtkę.

Powrócili na statek w grobowej ciszy. Połowa załogi była martwa, a Ruven nie mógł już rozmawiać z tymi, którzy pozostali przy życiu. Podczas gdy kapitan nawigował statkiem, by opuścić zatokę, Yorick zatrzymał się przy nadburciu i obserwował Dziewicę, która samotnie stała na piasku.

— Zostawiasz ją po raz pierwszy od tysiąca lat — zwróciła się do niego Illaoi. — Czujesz się inaczej?

Yorick uniósł coś, co miał zawieszone na szyi. Była to niewielka fiolka wypełniona przezroczystym, jasnym płynem.

— Szepty Mgły przycichły — powiedział. — Za to dźwięki, jakie to wydaje, stały się głośniejsze.

Illaoi potrzebowała chwili, aby zrozumieć, na co patrzy.

— Błogosławiona Woda?

— W rzeczy samej. — Z powrotem ukrył fiolkę pod ubraniem. — W klasztorze ledwie utrzymywała mnie przy życiu. Tutaj… modlę się, żeby przyniosła mi siłę.




Podróż była prosta — jej cel stanowiła oddalona o pół dnia drogi wyspa na skraju archipelagu Wysp Cienia. Załoga opuściła żagle, żeby utrzymać tempo, za to Ruven tkwił ponuro na mostku. Jego sylwetka była przygarbiona, ręce trzymał głęboko w kieszeniach i posępnie wpatrywał się w horyzont, czasami tylko zerkając na załogę.

Illaoi podeszła do niego.

— Wiem, że obiecaliśmy sobie porozmawiać o Nagakabourossie i twoim miejscu w Bilgewater — powiedziała. — Jeśli nadal potrzebujesz przewodnika, to jestem tutaj.

Ruven rzucił jej spojrzenie. Było coś w jego oczach… strach?

— Może później — mruknął pod nosem.

— O czym rozmawiałeś ze swoją załogą w klasztorze? — Bez wątpienia mieli mu przecież do powiedzenia parę niewybrednych słów. Cokolwiek mu powiedzieli, on musiał wysłuchać co do joty.

— Nie chcę o tym rozmawiać — odparł. — Słuchaj, zajęty jestem.

Illaoi wzruszyła ramionami i zeszła z mostka. Potem zaczęła przechadzać się po pokładzie w towarzystwie Yoricka.

Sama była zaskoczona, jak wiele radości dało jej spędzanie z nim czasu. Kiedy nie musiała patrzeć na jego armię Istot Mgły, łatwiej było jej rozmawiać o merytoryce jego wierzeń. Całą noc spędzili pochłonięci głęboką konwersację. Yorick wyznawał swoje przekonania równie szczerze, jak ona wyznawała swoje, ale jego priorytety były dla niej przedziwne. Uzdrowienie zmarłych było dla niego ważniejsze niż przywrócenie ich do światła życia.

— Nigdy tego nie zrozumiem — odpowiedziała mu w końcu. — Ale wierzę, że naprawdę w to wierzysz.

— Nie oczekuję, że zrozumiesz. Ale rad jestem, że wysłuchałaś.

Większość marynarzy udała się na odpoczynek pod pokład niedługo przed świtem. Gdy słońce wstało, Szkolony Szczur pozostawił za sobą ostatnie drobiny Czarnej Mgły, a cel ich podróży widniał przed nimi.

— Oto i jest — powiedział Ruven. — To nasza wyspa. Ten cień na horyzoncie.

Garstka członków załogi zgromadziła się przy nadburciu. W miejscu, gdzie bladoszare niebo spotykało się z linią wody, w oddali widoczny był ciemny, stożkowaty cień.

— Wyspa Scardover — zamyślił się Yorick. — Słyszałem, że na długo przed moimi czasami mieszkali tu ludzie. Sam nie jestem pewien, czy w to wierzę.

Illaoi wyczuwała w powietrzu odór siarki, choć od wybrzeża wciąż jeszcze dzieliły ich całe mile. Im bliżej podpływali, tym bardziej mglisty cień na horyzoncie nabierał cech góry, której jałowe i bezdrzewne stoki od linii wody aż po sam szczyt krateru pokrywała warstwa ciemnego popiołu. Tu i ówdzie widok upstrzony był surowymi kształtami wyszczerbionych głazów, z których każdy przewyższał przeciętny dom.

Gdy załoga zarzuciła kotwicę, Illaoi wróciła do swojej pryczy, żeby wziąć posążek. Dolna część statku spowijał cień i cisza — nie było słychać nic poza skrzypieniem desek i szumem fal rozpryskujących się o kadłub. Niektórzy członkowie załogi wciąż jeszcze spali w hamakach zawieszonych na belkach przebiegających pod sufitem.

Posążek czekał na nią na pryczy. Niosąc go dość niezręcznie u boku, Illaoi przecisnęła się z powrotem między armatami na środek pokładu dolnego.

„Jest tak cicho”, pomyślała.

Dopiero potem zdała sobie sprawę z tego, że nie słyszała, aby ktokolwiek chrapał.

Illaoi położyła dłoń na najbliższym hamaku i przechyliła go w swoją stronę. W środku leżał Kristof… który nie oddychał. Jego spierzchnięte usta były rozchylone, a oczy wpatrywały się pusto w przestrzeń ponad nim. Illaoi czuła obecność jego ducha, choć leżał jak zmarły.

Magiczna inercja? Nie doszło do tego naturalnie.

Prędko podeszła do kolejnego hamaka. Śpiący w nim marynarz również był uwięziony w przypominającym śmierć stanie.

Każdy statek, który opuszcza Wyspy Cienia, może odpłynąć z tyloma gapowiczami, ile było na nim cieni.

— Pokaż się — zażądała. — Kto to zrobił?

ŁUP. W dalszej części statku właz, do którego prowadziły schody, się zatrzasnął. Cały pokład dolny w jednej chwili zatopiła ciemność.

Illaoi przykucnęła i mocniej chwyciła swój posążek. Na tym pokładzie nie było zbyt wiele miejsca, aby walczyć. To jedyne miejsce na statku, gdzie Illaoi była bezradna.

— Czekałeś, aż Yorick i ja się rozdzielimy, co?

Punkt błękitnego światła rozbłysnął w ciemnościach.

— Tak — odpowiedział głos. — I aż zniknie Mgła. Twój nowy przyjaciel dzierży ją jak broń. — Z cieni między Illaoi a schodami wyszedł Ruven. — Chciałem porozmawiać na osobności.

Otaczała go słaba poświata, a za nim stał ktoś jeszcze.

Był to zgarbiony, odziany w szatę duch, którego strój wskazywał na uczonego z Błogosławionych Wysp. Jego odzienie przetykała tajemnicza geometria i plamił je czarny szlam, zupełnie jak gdyby duch przedzierał się przez jakieś odrażające bagno. Wokół niego wiły się smugi Czarnej Mgły. Ponad ciasno okalającym jego szyję medalionem ze starego złota znajdowała się wykrzywiona twarz, której zwisającą, rozpływającą się wręcz skórę przecinała ogromna paszcza przywodząca na myśl pysk żaby. Gdy usta potwora rozwarły się w uśmiechu, Illaoi zobaczyła w ich wnętrzu wiele rzędów drobnych, ostrych zębów.

— Wiem już, że masz w zwyczaju upadanie nisko, kapitanie. Ale tego się nie spodziewałam. Zawarłeś pakt z potworem.

— Zawarłem pakt z człowiekiem, który mi pomógł! To wszystko, czego w życiu chciałem, odrobiny pomocy. — Usta Ruvena wykrzywiły się w bolesnym uśmiechu. — Wystarczająco ciężko w życiu pracowałem, czyż nie? Ja nie potrzebuję duchowej pracy, Illaoi. Ja potrzebuję tylko odrobinę pomocy!

Duch uniósł dłoń. Trzymał w niej kulę, która lśniła tym samym błękitnym blaskiem, który migotał wokół Ruvena. Sączyła się z niego Czarna Mgła, tak jak i sączyła się ona z samego ducha. W kolejnej chwili kula rozbłysła, a głowa Ruvena wykonała dziwny, gwałtowny ruch, jak gdyby coś ją pociągnęło.

Illaoi zdała sobie sprawę z tego, jak źle odczytała chęci tego człowieka. On nie chciał pracować nad zmianą. On chciał być pionkiem kogoś, kto dowodzi. On po prostu chciał łagodniejszego pana niż Sarah.

W pomieszczeniu było o wiele za ciasno, aby kapłanka mogła podjąć się ataku, więc próbowała podtrzymać rozmowę.

— A gdzie spotkałeś tego ducha? — zapytała, przeciskając się do przodu między armatami.

— Bartek uratował mnie przed upiorami.

Illaoi nie mogła powstrzymać się od gorzkiego śmiechu.

— On cię wykorzystuje. Bądź w końcu swoim własnym panem, Ruvenie.

Ruven zawahał się, lecz kula znów rozbłysnęła. Mężczyzna szarpnął się niczym marionetka pociągnięta za sznurki, aby stanąć na baczność.

Powstrzymaj ją — powiedział Bartek. Jego głos był szorstki i wilgotny niczym kieszeń powietrza uchodząca z torfowiska. — Zdobądź amulet.

Illaoi nie czekała, żeby zobaczyć, co zrobi mężczyzna. Zrobiła cichy, pewny siebie krok naprzód, ku bardziej otwartej przestrzeni, i zamachnęła się swoim posążkiem, uderzając nim z całej siły w cherlawe ciało Ruvena.

Ten przeleciał przez całą długość pokładu i z impetem uderzył w kadłub statku, rozłamując przy tym jego deski wpół. Bartek w zupełnym zaskoczeniu zrobił krok do tyłu i wydał z siebie pełen frustracji skowyt.

Głupia kapłanko!

— Lepiej wybieraj swoich czempionów — odpowiedziała Illaoi. — Albo dlaczego nie będziesz walczyć sam?

Zbliżyła się do niego, a istota cofnęła się tchórzliwie, co w wystarczająco jasny sposób odpowiedziało na jej pytania.

Mój pan dał mi broń o wiele silniejszą niż twoja bogini — warknął duch. — I czempiona, który walczy za mnie.

Po raz kolejny kula w jego dłoni rozbłysła… a kapitan poruszył się niespokojnie i powoli podniósł swoje strzaskane ciało, z powrotem stając na nogach.

Nie jesteś w stanie go zabić — zwrócił się do Illaoi Bartek. Jego potworne usta rozszerzyły się w szerokim, ukazującym dziesiątki zębów uśmiechu, niczym rybia paszcza samego Rzecznego Króla. — Potrafię sprowadzić go z powrotem. Dar latarnika nadał mi władzę nad jego duszą.

„Latarnik… Thresh!”, zorientowała się Illaoi i zrobiła krok do tyłu. Artefakt zdolny usidlać dusze, dar z rąk samego Thresha? „Na boginię. Nie jest dobrze”.

Ruven poruszał się niczym sterta patyków związana sznurkiem. Illaoi widziała, jak mięśnie na jego ramionach i szyi przedziwnie zbierają się i napinają, bez wątpienia napędzane magią — nie jego własną wolą. Wykręciwszy swoje potrzaskane nogi, Ruven rzucił się na nią z niespotykaną prędkością. Illaoi odskoczyła na bok, lecz upuściła swój posążek, gdy niezręcznie wcisnęła się między armaty. Artefakt potoczył się po deskach pokładu prosto między nich.

Wszyscy się zatrzymali. Ruven mierzył Illaoi swoim zezowatym spojrzeniem, kapłanka natomiast ostro wciągnęła powietrze do płuc i rzuciła się w stronę posążku. Ruven pospieszył w jej stronę i kopnął ją w żebra. Cios był niczym uderzenie moździerza — tym razem to Illaoi uderzyła o znajdujące się za nią deski, łamiąc je. Posążek wypadł z jej ręki i wyleciał wprost przez kadłub, zostawiając po sobie dziurę niemal tak dużą, jak Illaoi była wysoka.

Kiedy tylko posążek wyślizgnął się z jej palców, kapłanka poczuła, jak jej witalne połączenie z Nagakabourossą zanika. „Cholera!”, zaklęła w myślach. „Zostają pięści”. Z trudem udało się jej pozbierać z desek i stanąć naprzeciwko Ruvena.

— Straciłaś swoją magię? — zaszydził Ruven.

— Ale nie moją wiarę. Przez cały ostatni dzień miałam ochotę złamać cię wpół — odpowiedziała mu Illaoi. — Myślę, że Nagakabourossa spełni moje życzenie.

Kiedy jednak uniosła rękę, aby uderzyć mężczyznę w szczękę, Bartek podniósł dłoń. Trzymana w niej kula wybuchła światłem. Z porozwieszanych po pokładzie hamaków zaczęli podnosić się marynarze. Ich oczy były szkliste, a ruchy nienaturalnie sztywne. Każdy z nich wyskoczył ze swojego hamaka niczym piltoverski automat.

— To profanacja zmarłych — warknęła Illaoi.

Nie są martwi, póki nie rozkażę im się położyć i umrzeć!

Bartek zamachnął się kulą, na co marynarze sami się zamachnęli, aby zesłać na Illaoi grad ciosów. Mężczyzn było ośmiu lub dziewięciu, a każdy z nich uderzał z siłą szarżującego słonia morskiego. Illaoi trzymała gardę nad swoją twarzą, obracając ciało, żeby odpierać kolejne uderzenia.

Bez swojego posążka nie mogła przywołać macek Nagakabourossy, aby odepchnąć ich od siebie. Wciąż mogła jednak używać swoich pięści. „Bogini nawet mnie poddaje próbom”, pomyślała. „Ale to jest próba, którą przyjmę z radością!”

Uderzyła jednego z marynarzy w ramię, wytrącając je ze stawu — towarzyszył temu dźwięk podobny do łamanej deski. Kolejnego kopnęła z taką siłą, że jego odepchnięte w powietrze ciało strzaskało schody prowadzące na górny pokład. Illaoi przechodziła przez kolejne formy walki, których uczyła się podczas swoich nauk na kapłankę.

— Pięści uderzają naprzód niczym cios taranującej łodzi. Nogi osadzone mocno niczym korzenie wyspy w morskim dnie. — Szepcząc pełną żalu modlitwę do Nagakabourossy, uchyliła się przed pięścią Kristofa i przerzuciła go przez swoje ramię, uderzając nim o pokład. Czoło mężczyzny gruchnęło o deski, rozbryzgując na nich czerwień.

Illaoi zaczęła cofać się w kierunku powstałej w ścianie dziury. „Poza statkiem będę miała przestrzeń, żeby walczyć”, pomyślała.

— Kapitanie, jesteś istną kompromitacją — zadrwiła. — Każdy może cię mieć za pachołka.

Tak jak się tego spodziewała, twarz Ruvena wykrzywiła się w złości.

— Czujesz się słaby, bo jesteś słaby — mówiła dalej. — Niczyja pomoc tego nie zmieni.

Mężczyzna rzucił się na nią. Illaoi pozwoliła, aby impet jego skoku poniósł ich oboje wprost na burtę statku.

Przebili się na światło słoneczne, zwarci ramię w ramię. Illaoi kątem oka spostrzegła chaos, który szalał na górnym pokładzie: wokół Yoricka roiło się od atakujących marynarzy. Dokoła każdego z nich rozpościerała się łuna błękitnego światła. Kapłanka widziała, jak Yorick jednym uderzeniem swojego szpadla strącił kobietę wprost za burtę.

Zaraz potem ona wraz z Ruvenem zniknęli w morskiej toni. To było jej terytorium — Ruven dysponował siłą przekraczającą ludzkie możliwości, ale nie umiał pływać. Illaoi natomiast od najmłodszych lat trenowała pływanie przez morskie prądy. Przygwoździła mężczyznę do piasku na dnie zatoki, chwyciła go za kark, by przytrzymać go w miejscu, i biła go pięścią tak długo, aż jej kłykcie zaczęły krwawić od uderzania o jego zęby.

Illaoi była w stanie wstrzymać pod wodą oddech na niemal pięć minut, o ile oszczędzała energię. Okładanie Ruvena kosztowało ją jednak nieco wysiłku, więc po upływie zaledwie półtorej minuty musiała odepchnąć się nogami od dna w kierunku powierzchni, aby zaczerpnąć powietrza.

Ruven zaczął rzucać się słabo na dnie, wzburzając wokół siebie chmurę piachu. Illaoi podpłynęła z powrotem w dół, chwyciła go za kurtkę i wyciągnęła najpierw na powierzchnię, a następnie na brzeg.

— Poddaj się — krzyknęła, uderzając go po raz kolejny. Mężczyzna wykrztusił z siebie haust morskiej wody. — Poddaj się! Jesteś już martwy.

Oczy Ruvena pobiegły w kierunku statku. Illaoi popatrzyła w tym samym kierunku i zobaczyła Yoricka zmagającego się z Bartkiem na dziobie łodzi. Yorick trzymał Bartka za gardło, lecz dzierżąca kulę dłoń ducha była wzniesiona wysoko ku niebu…

Kula emanowała oślepiającym, białym światłem. Nagły ból rzucił Illaoi na kolana. Miała wrażenie, jak gdyby ktoś przeszył czubek jej głowy ognistą lancą. „Na boginię, co to było?”, zdziwiła się. Ból przytłaczał ją, uniemożliwiając jakikolwiek ruch.

Ruven podczołgał się do niej na swoich połamanych kończynach. W dłoni trzymał sztylet.

— Jego pan jest zbyt potężny, Illaoi — powiedział. — Każdy z nas ma kogoś, przed kim odpowiada. On odpowiada przed widmem, któremu niewiele brakuje do bóstwa. Po prostu… po prostu daj mu ten amulet.

Ale Illaoi zniszczyła przecież to „bóstwo” kilka tygodni temu.

Nie — wymamrotała. Tylko tyle była w stanie powiedzieć.

Palące światło kuli po raz kolejny zalśniło z łodzi. Tym razem jednak ból był jeszcze silniejszy. Illaoi zacisnęła zęby. Miała wrażenie, że ktoś próbuje oderwać jej umysł od ciała.

— Poddaj się — błagał ją Ruven. — On wyssie ci duszę przez ucho i zrobi z ciebie marionetkę. Jak ze mnie.

Chciałabym… to… zobaczyć.

Z trudem uniosła rękę i najzwyczajniej uderzyła Ruvena tyłem dłoni. Mężczyzna był jednak na tyle ranny, że ten cios wystarczył, by rozłożyć go na ziemi.

Chwilę potem nad Illaoi zamajaczył cień — to Bartkowi udało się rzucić Yoricka na ziemię tuż obok niej. Yorick wydawał się oszołomiony, ale żył.

Bartek natomiast nachylił się nad Illaoi i odpiął szkatułę od jej pasa. W powietrzu wokół niego majaczyły smugi Czarnej Mgły.

Moja nagroda — powiedział bulgoczącym głosem.

— Ulecz mnie, panie — zaczął błagać Ruven. — Proszę… ja umieram.

Odpowiedzią Bartka był jednak krótki, pogardliwy śmiech, który w pierwszej chwili pomylić można było z kaszlnięciem.

Nie.

Illaoi wiedziała, że mają zaledwie kilka chwil, nim Bartek zniknie. Odwróciła się do Yoricka.

Grabarzu — wyszeptała.

Yorick zamrugał, otrząsnął się i zebrał całą swoją uwagę. Położył dłoń na piasku, aby podeprzeć się i podnieść, lecz błyskawicznie ją stamtąd zabrał, jak gdyby dotyk go palił.

— Jest tutaj coś — odpowiedział. — Zmarli. Ciała.

Ruven chwycił rąbek szaty swojego nowego pana.

— Chcę żyć — załkał.

„On tego nie przeżyje”, zdała sobie sprawę Illaoi. „Ale jego załoga ma jeszcze szansę”. Kapłanka spojrzała najpierw na Bartka, potem znów na Yoricka.

— Wypuść ich.

Yorick zamknął oczy.

Powstańcie — przemówił do kości. — Mam dla was zadanie do wykonania!




Illaoi poczuła drżenie ziemi, zanim jeszcze je usłyszała.

Piasek tańczył. Popiół na zboczach wulkanu zaczął osuwać się w ich stronę wielkimi taflami. Bartek rozejrzał się, wyraźnie podenerwowany. Głęboko pod nimi, w podłożu skalnym gdzieś w morskiej toni, coś pękło.

Powstała cała fala duchów.

Z rozrastającej się szczeliny pod dłonią Yoricka zaczął wypływać wartki nurt wściekłych dusz. Illaoi widziała duchy wyłaniające się spod piasku wokół niej, wyjące ze złości tak głębokiej i skoncentrowanej, że aż zaparło jej dech. Cuchnęły siarką. Powietrze stało się gęste od ich pokrytych sadzą, przezroczystych postaci, które wypaczały ziemię dookoła.

Yorick uniósł rękę i stanowczo machnął nią w kierunku Bartka. Smuga Czarnej Mgły wyłoniła się z peleryny na plecach grabarza i z dźwiękiem przypominającym strzelający bicz uderzyła heliańskiego uczonego. Mgła wokół niego wezbrała i się zwinęła.

— Ten mężczyzna jest sługą Mgły — krzyknął Yorick. — Mgły, która was wybudziła i uwięziła w tym miejscu!

Duchy rzuciły się w stronę Bartka niczym ogary, które podjęły trop.

— Zabijcie go — rozkazał Yorick.

Gejzer dusz uderzył Bartka i przewrócił go na plecy z siłą, która wytworzyła wokół niego krater w piasku. Wściekli umarli rozszarpywali szaty Bartka i okładali go pięściami. Duch wił się i krzyczał — każdy cios zadany pokrytymi siarką pięściami wypalał jego skórę.

Coś w jego dłoni zalśniło. „Szkatuła!”, zorientowała się Illaoi i zmusiła swoje obolałe ciało do wstania. Piasek burzył się i bulgotał, podczas gdy wyłaniały się z niego setki duchów, natomiast gnający naprzód, mijający ją nurt dusz rozwiewał jej włosy i owiewał ją niczym silny wiatr. Z trudem była w stanie utrzymać się na nogach.

Parła jednak naprzód, walcząc o utrzymanie równowagi, i ostatecznie chwyciła Bartka za szaty. Duchy wiły się wokół niej, krzycząc podczas desperackich prób zadania mu ciosu. Trzymanie go było niczym trzymanie flagi podczas huraganu. Illaoi szarpnęła nim, przyciągając go bliżej siebie.

— Daj mi amulet!

Należy do mojego pana! — zaryczał Bartek.

Illaoi uderzyła go w szczękę. Poczuła, że coś pod jej pięścią pękło.

— Twój pan jest martwy — wykrzyczała. — Moi przyjaciele i ja go zabiliśmy!

Szczęka uczonego wróciła jednak na właściwe miejsce na jego twarzy.

Nie — zawarczał Bartek. Z jego wykrzywionych, zwisających warg zaczęła sączyć się smoła. — On nadal żyje!

Zamachnął się swoją kulą, lecz Illaoi udało się ją chwycić. Gładka powierzchnia przedmiotu parzyła jej ręce, lecz kapłanka wyrwała ją z uścisku ducha dokładnie w momencie, gdy kula rozbłysnęła po raz ostatni. Dusze dookoła Bartka odskoczyły, wrzeszcząc, za to Illaoi upadła do tyłu.

Kątem oka zobaczyła, jak Bartek rzuca się w stronę morza. Wciąż trzymał szkatułę w swoim obślizgłym uścisku. Unosił się w powietrzu z dumą godną zwycięzcy…

Wtedy jednak dogoniły go duchy. W jednej chwili przytłoczyły Bartka, a siła ich natarcia pchnęła go w stronę horyzontu. Demoniczny uczony wystrzelił niczym kula armatnia ponad powierzchnią wody, a po obu stronach trajektorii jego lotu wznosiły się syczące, bryzgające ściany wody.

— Nie! — Usłyszała, jak Yorick woła do umarłych. — Czekajcie!

Duchy go zignorowały. Ocean gotował się od wściekłych dusz, które niosły wroga i obowiązek Illaoi z dala od niej. Daleko, daleko na morzu coś wybuchło. Wieża wody wystrzeliła w niebo niemalże na wysokość masztu statku. Chwilę potem nastąpił kolejny wybuch i kolejny rozprysk wody, jeszcze dalej za horyzontem. Duchy poruszały się szybciej niż jakikolwiek statek czy wężowy wierzchowiec.

Illaoi upuściła kulę Bartka i osunęła się na kolana. Przycisnęła czoło do piasku. „Zawiodłam. On ma Viego”.

Yorick opadł tuż obok niej.

— To ich wola, nie moja — wymamrotał.

— Zawiodłam. Nie wypełniłam swojego obowiązku — powiedziała Illaoi. — Zawiodłam Sarah.

— Kogo?

Illaoi z trudem usiadła.

— Moją najdroższą przyjaciółkę. Powiedziałam jej… Obiecałam jej, że go zniszczę.

„Zawiodłam ją, kiedy potrzebowała mnie najbardziej. Bogini, wybacz mi!”

Yorick przypatrywał się, jak kolejne duchy gnają ku morzu.

— Rozpętałem coś, nad czym nie potrafię zapanować — wyznał. — Od stuleci były tam uwięzione pod skałami. Całe miasto dusz. Tak wiele bólu i furii. Chcą zemsty… a on jest stworzeniem z Czarnej Mgły, która je zbudziła.

Gdy ostatnie z duchów uniosły się z ziemi i wpłynęły do oceanu, Illaoi poczuła, jak zanika ich gniew.

— Co się z nimi stanie? — zapytała.

— Jeśli powrócą na wyspy, odnajdę je — odpowiedział Yorick. — Ale wątpię, żebym odnalazł tę ropuchę, która zabrała Viego.

Oboje z trudem się zebrali i stanęli na nogach, po czym rozejrzeli się po pobojowisku. Władza Bartka nad załogą statku dobiegła końca. Illaoi zauważyła, że kilkoro marynarzy wciąż leżało na plaży, a jeszcze więcej było przewieszonych przez nadburcie. Sam Ruven leżał w pobliżu, przysypany górą piasku. Kapłanka sprawdziła jego puls, lecz niczego nie wyczuła.

— Umarł — powiedziała do Yoricka.

— Ale jego duch wciąż tu jest.

Yorick uklęknął przy Ruvenie i położył rękę na jego ramieniu. Illaoi widziała, jak z jego ciała unosi się jego cień, który w jasnym świetle poranka roztaczał wokół siebie ledwo widzialną, bladobłękitną łunę.

Jego głos był nikły i niósł się echem niczym szept dobiegający z odległego końca długiej rury.

Umarłem! — zawołał z przerażeniem duch. — Bogowie. Ja umarłem!

Yorick chwycił ducha za dłoń.

— Jesteś bezpieczny — powiedział. — Zostawiłeś już swoje ciało.

Ruven spojrzał na swoje zniszczone ciało z niewypowiedzianym zaskoczeniem.

— Możesz zostawić już wszystko inne — kontynuował Yorick. — Przebudziłem cię, żebyś odnalazł spokój.

Ruven zamarł.

Odnalazł spokój?

— Czy jest coś, co musisz powiedzieć? — zapytał Yorick. — Coś, co musisz zrobić?

Nie odnajdę spokoju. Nie bez mojej załogi — odparł Ruven. — Jestem ich kapitanem. Jestem im coś winien. — Rozejrzał się dookoła. — Gdzie jest artefakt tego demona?

Illaoi zupełnie oniemiała. W chwili śmierci Ruven w końcu pomyślał o swojej załodze. „Bogini, Yorick miał rację. Zmarli mogą się zmienić”, stwierdziła.

— Mam artefakt — powiedziała Illaoi. — Potrafisz go użyć?

Była w nim moja dusza — odparł Ruven. — Czułem, jak to działa. Mnie już nie uratuje… ale może uratować ich, o ile jeszcze nie umarli.

— Pomóż mi ich uleczyć — zwrócił się z prośbą Yorick. — Proszę, pokaż mi jak.

Ruven zwrócił się do Illaoi. Na jego twarzy rozkwitał niepoważny uśmieszek. Był to jedyny szczery uśmiech, jakim ją obdarzył, odkąd się poznali.

Patrz na to, kapłanko — powiedział. — Pokażę ci, co potrafię.

Zaraz potem chwycił mocno dłoń Yoricka… i zniknął.

Yorick puścił się biegiem wzdłuż plaży. Leżący na brzegu marynarze byli na skraju śmierci. Wydawało się, że grabarz doskonale wiedział, czyje duchy wciąż są obecne, a czyje już odeszły. Wiedziony wiedzą Ruvena Yorick poruszał się między zwłokami. Kula w jego dłoni lśniła, przywracając każdemu z marynarzy oddech.

Illaoi przyglądała się, jak Kristof, któremu właśnie zwrócono życie, zanosi się kaszlem. „Yorick uzdrawia żywych i zmarłych. Co może myśleć o nim bogini?”, zaczęła się zastanawiać.

Wiedziała jednak doskonale, że bogini nie powie jej, co ma myśleć o Yoricku. Bogini chciała, żeby ona sama o tym zadecydowała.




Tego wieczoru, po wydobyciu swojego posążka z dna zatoki, Illaoi wraz z Yorickiem udali się pogrzebać Ruvena i innych zmarłych wysoko, blisko krateru wulkanu.

— Widok stąd jest fantastyczny — zauważył Yorick, gdy skończył zasypywać ostatni z grobów. Grabarz dzierżył swój szpadel niczym spełniony rzemieślnik.

Illaoi podeszła na skraj krateru i spojrzała w dół, prosto w ozdobione czernią jezioro czerwonej, popękanej lawy. Nie była pewna, co powinna czuć.

— Być może ich duchy będą mogły stąd oglądać, jak Zrujnowanie ogarnia resztę świata — powiedziała.

Yorick stanął u jej boku.

— Nie wydaje mi się, żeby to miało nastąpić — odpowiedział. — Nawet jeśli Viego spróbuje zabić cały świat… cóż. Zmarli mają swoją własną wolę. — Spojrzał na Illaoi. — Spotkałem w swoim życiu co najmniej kilku, którzy z chęcią by go zniszczyli. Mogliby nam pomóc.

Illaoi zastanawiała się przez chwilę. Zmarli powstający przeciwko Viego? Doświadczyła już czegoś takiego na Wyspach Cienia. Ale było to niezmiernie rzadkie zjawisko. Czy przy Yoricku możliwa była inna przyszłość? Duchy i Buhru zjednoczone we wspólnym celu? Zdawało się to niemożliwe. Ale…

— Pomogę im — obiecał Yorick.

Illaoi poczuła przedziwną, narastającą w niej nadzieję.

— Masz dobre serce — powiedziała. — Wydaje mi się, że twoja umiejętność jest niczym spełniona obietnica Nagakabourossy. Moc poruszenia umarłych ze stagnacji… Nigdy wcześniej nie spotkałam się z czymś takim.

Yorick wzruszył ramionami.

— Robię to, co muszę.

— Nie — upierała się Illaoi. — Robisz więcej, niż ktokolwiek oczekuje. Uwolniłeś ducha Ruvena. Poruszyłeś go po jego śmierci. Do tego podarowałeś ruch uwięzionym zmarłym!

Gdy wypowiadała te słowa, czuła narastający w głębi szok. „Skoro to jest możliwe, to wszystko jest możliwe”, zaczęła myśleć. „Ruch dla moich przyjaciół. Wolność dla Sarah. Lepszy świat dla nas wszystkich”.

— Nagakabourossa splotła nasze ścieżki z jakiegoś powodu — mówiła dalej. — Myślę, że możemy uczyć się od siebie nawzajem, tak jak pradawni. — W jej umyśle powstawały nieskończone możliwości. Pradawni Buhru i uczeni z Błogosławionych Wysp razem stworzyli przecież niesamowite rzeczy. Jedyne, czego im brakowało, to wspólnego celu, misji, która zjednoczyłaby ich na drodze do wspólnego założenia. — To, czego twoje Bractwo pragnęło dla świata. To, o czym marzy moja wiara. To jeden i ten sam cel. Zmiana i rozwój. Wyzwolenie!

— Nie wiem, czy reszta twojej religii by się z tym zgodziła. — Yorick się zaśmiał.

— Zmuszę ich do tego — obiecała Illaoi.

— Myślę, że to możliwe. Za czasów mojej młodości nasze ludy były blisko. Teraz jednak muszę wrócić do domu. Są tam duchy, wobec których mam obowiązki.

„Dziewica”, pomyślała Illaoi.

— To twoja droga. Wytrwałość i oddanie, tak jak mówiłeś. Ale pewnego dnia, gdy będziesz gotowy odejść, Buhru z radością powitają tak honorowego mnicha, jak ty. Będziemy potrzebować sojusznika w walce z Viego.

Yorick skierował wzrok na płynącą w dole lawę.

— Nikt jeszcze nigdy nie nazwał mnie honorowym mnichem — powiedział sam do siebie.